Slow life upowszechnia się w Polsce zbyt wolno — narzekają niektórzy. Niespodziewanie stał się on jednak bardzo popularny na samej górze społecznej drabiny. Tam, gdzie wszystko jest high, najczęściej jest i slow. Czy może być lepszy przykład dla nas, zabieganych i zasapanych maluczkich?
Wśród pracodawców panuje moda na slow płatności. Spokojnie, celebrując każdą złotóweczkę z należnych pieniążków, nie pozwalają oni, by w kraju rozwinęła się dzika pogoń za wielkim pieniądzem. Goni się raczej za małym. Ma to tę zaletę, że tak niewielkie środki nie są raczej w stanie przesłonić innych wartości, ani wywołać fali korupcji (na drugą łapówkę już po prostu nie starcza).
Politycy z kolei praktykują slow ustawodawstwo. Nieśpiesznie zwołują obrady, i z godnością się na nich pojawiają. Najważniejszy jest efekt końcowy; przed końcem nie trzeba więc myśleć o niczym. Potem zaś, jak to po końcu, nie ma już po co. Czas to pieniądz — wiedzą o tym demokratyczni wybrańcy. Im więcej zachowają dla siebie pierwszego, tym więcej mają drugiego. Lex lente (twórz prawo powoli) — oto nowa maksyma nadwiślańskich parlamentarzystów. Tworzą ustawy, które są jak wino — im dłużej leżakują, tym są lepsze. Zasadę tę stosuje się przy niektórych aresztowaniach.
Z bardziej godnych pożałowania klas społecznych koncept slow life przyjął się tylko wśród bezrobotnych. Unikając codziennego pośpiechu, mają pół dnia na najtańsze zakupy w Biedronce, i drugie pół na ich zjedzenie. Gdy nawet fast food okazuje się za drogi, slow może być jedynym rozwiązaniem.
We Włoszech pośpiech oznaczał zapewne pogoń za większym uposażeniem, zaszczytami, nagrodami. W Polsce pogoń też jest obecna. Jest to zadyszany, przesiadający się z tramwaju na autobus pościg za równie biednym jak my dłużnikiem.