Kiedyś, w powstających dopiero Stanach Zjednoczonych Ameryki, rzucono pomysł, by ci, którzy chcą wysłać kraj na wojnę, głosując «tak» w referendum automatycznie dopisywani byli do poboru. Nie można popierać wojny nie będąc jednocześnie gotowym na nią jechać.
Zanim potępimy cynicznych Amerykanów, cynicznych Rosjan i cały świat, który jak zwykle jest bardziej cyniczny od nas, zapytajmy się — czy jestem gotów zgłosić się do najbliższej WKU i jechać – jako żołnierz, kierowca, pielęgniarka – na wojnę w Syrii? Jeśli nie, oznacza to, że popieramy nie wysyłanie tam wojsk. Świadomość tego, że wolimy jednak żyć niż umrzeć za czyjąś wolność, jest bardzo trudna do zniesienia.
Jesteśmy dumni, ale nie honorowi. Lubimy wspominać, jak Francuzi krzyczeli „vive le Pologne” do naszych na obczyźnie, ale nie pozdrawiamy tak uchodźców czeczeńskich czy afrykańskich, którzy uciekli do Polski.
Nie oskarżam nikogo poza sobą — bo do nikogo nie można mieć pretensji, że chce żyć.
Nikt nie chciał umierać za Gdańsk, co do dzisiaj nas oburza. Dlaczego ci oburzeni nie jadą teraz do Syrii? Ich spuchnięte od broni chemicznej ciała były by pięknym tematem na wiersz, a polskie rodziny od stuleci przyzwyczajone są do ojców na Sybirze, w Paryżu czy w Katyniu.
No dalej, przelejmy swoją krew. Lubimy pisać, że to lubimy, ale chyba nie jesteśmy tak bardzo odmienni od większości ludzi na planecie. Tak samo jak Amerykanie, Syryjczycy czy Tutsi, wolelibyśmy spokojnie żyć. W tym roku pojawi się przecież wiele ciekawych filmów, urodzi mi się córka... Czemu miałbym ginąć?
Wyobraźmy sobie, że Assad zaatakował Warszawę. My byśmy walczyli, ale tylko dlatego, że nie byłoby żadnego wyboru (granice zostałyby przecież natychmiast zamknięte). Ale inni?
Nieludzkie jest mieć swobodny wybór ocalenia bądź poświęcenia życia.
Siedzę więc sobie wygodnie, mam ciepłą wodę w kranie, a obcym mi kulturowo kraju giną ludzie. Lepiej teraz można zrozumieć bohaterstwo naszych dziadków, którzy gromadzili się pod urzędami, żądając broni na Hitlera. Oni jednak walczyli o siebie, a nie o innych.
Moje troski podziela zapewne pewien zmęczony prezydent USA, którego wszyscy, kto wie, czy nie z ulgą, obarczyli odpowiedzialnością za to, czy mają zginąć Syryjczycy, czy Amerykanie — a przysięgał chronić tych drugich.
To samotność świętego, który odkrył, że nie chce być męczennikiem, i tak skończyła się jego świętość.
Zanim dopisałem do końca list, zapewne w Syrii zginął ktoś, kto napisałby podobny, gdyby to w Polsce wybuchła domowa wojna. To żywy, czyli zwycięzca, napisze historię. Współczujący, być może, ale żywy i bezpieczny.